Foto: PAP / Radek Pietruszka

Nie jest to pierwszy i pewnie nie ostatni raz, gdy politycy w starciu z alkoholem ponoszą spektakularne porażki. Niedoścignieni w tej kategorii byli dygnitarze radzieccy, którzy ostro rywalizowali między sobą w ramach wewnętrznej konkurencji. Leonid Breżniew był niedościgłym championem, dopóki nie pojawił się Borys Jelcyn. Na krajowym podwórku bezkonkurencyjny jest Aleksander Kwaśniewskim, w Unii Europejskiej brylował Jean-Claude Juncker.

Na tle tych życiorysów i dokonań Marcin Kierwiński jest absolutnym debiutantem, dotąd Suweren nie miał okazji sprawdzić, czy w zasadzie już były minister MSWiA ma mocną głowę. Dzisiejsze wystąpienie Kierwińskiego z okazji „Dnia Strażaka” właściwie też nie daje jednoznacznej odpowiedzi, bo nie wiemy, czy w ogóle było pite, a jeśli tak to jaka ilość alkoholu polityka zmogła. Przy tym wszystkim warunki pogodowe też mogły mieć istotny wpływ i pełnić funkcję katalizatora procesów zachodzących w organizmie po tak zwanym „spożyciu”. Pewne natomiast jest to, że poniższe nagranie jednoznacznie kojarzy się ze stanem wskazującym.

Brzmi to bardzo kiepsko, gdzieś pomiędzy przemówieniem Kwaśniewskiego na uniwersytecie w Kijowie i toastem wujka od strony panny młodej, wygłoszonym o piątej nad ranem. Biorąc pod uwagę to co widać i słychać, można się zastanowić, dlaczego nie zareagowało otoczenie polityka, ochroniarze, czy asystenci. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że jakieś delikatne aluzje w stronę ministra popłynęły, ale najwyraźniej zdziałała słynne hasło bojowe: „Potrzymaj mi piwo i patrz teraz!”

Jakie są najczęstsze efekt takich bitew to większość pijących i niepijących doskonale wie. Kiedyś było to przedmiotem rodzinnych i towarzyskich anegdot, teraz Internet pęka w szwach i serwery się zawieszają od produkcji „śmiesznych filmików”. Ludzie lubią się pośmiać, ale nie w każdej sytuacji. Gdyby Marcin Kierwiński chalpnął sobie kilka głębszych na zabawie w remizie, to pewnie odbiór społeczny byłby łagodny. Skrajni przeciwnicy „koalicji 13 grudnia” wyraziliby molarne oburzenie, po czym sami by otworzyli flaszkę do grilla, fanatycznym zwolennikom nic nie przeszkadza, a obojętni z definicji podchodzą obojętnie do takich wydarzeń.

Problem jest jednak szerszy, Marcin Kierwiński przemawiał w czasie państwowych, oficjalnych uroczystości, innymi słowy był po prostu w pracy. Co więcej jego praca ma charakter publiczny, zatem musiał się spodziewać, że dziesiątki kamer i setki telefonów komórkowych uwiecznią jego „występ”. W takich okolicznościach trzeba mieć naprawdę twardą albo kompletnie pustą głowę, żeby się zdecydować na brawurowe wejście na scenę, zakończone spektakularną kompromitacją. Dodatkowo dzieje się to wszystko w czasie kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego i na pewno od pytań Kierwiński nie ucieknie.

Doświadczeni w tych sprawach zawodowcy wiedzą, że jedyną szansą na rozładowanie skandalu jest pokajanie się połączone z autoironią, ale dla polityka jedno i drugie to niemal samobójstwo. Niezwykle oryginalną linię obrony zbudował Ryszard Kalisz, którą oparł na niewydolności goleni prawej. Marcin Kierwiński znalazł trzecią drogę i twierdzi, że całą winę ponosi wadliwe nagłośnienie i jest to jakiś punkt zaczepienia, ale luk też nie brakuje. Tego dnia, w tym samym miejscu, na tym samym sprzęcie przemawiało wielu polityków i tylko Marcin Kierwiński miał problemy… techniczne.

Nie wierzymy nikomu, nie wierzymy w nic! Patrzymy na fakty i wyciągamy wnioski!