Foto: PAP / Marcin Obara

Dzieci nie mogą odpowiadać za grzechy rodziców – tę moralną prawdę słyszy się w Polsce od 1989 roku. Na pierwszy rzut oka i rozumu nie ma tu z czym dyskutować, z etycznego, prawnego, logicznego, humanistycznego, a nawet chrześcijańskiego punktu widzenia każdy człowiek jest oddzielnym bytem i ma wolną wolę. Gdyby dzieci miały odpowiadać za grzechy rodziców musielibyśmy zastosować niedopuszczalną regułę odpowiedzialności zbiorowej.

Wszystko to prawda i pewnie znalazłoby się jeszcze kilka poważnych argumentów na rzecz powyższej doktryny, ale zawsze trzeba pamiętać o diable i o tym, gdzie ten diabeł tkwi. Przede wszystkim autorami i propagatorami tej normy etycznej dzieci byłych funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa od czasów stalinowskich do końca PRL. Dokładnie taką argumentacją posługiwał się Adam Michnik, którego cała rodzina była związana z aparatem bezpieczeństwa PRL. Monika Olejnik, Andrzej Mrozowski, Jerzy Owsiak, to też głosiciele prawd etycznych, przejętych od rodziców z wieloma grzechami na sumieniu.

Po drugie niezwykle istotnym kryterium jest dziedziczenie korzyści. Gdy dzieci czerpią benefity z wszelkich niegodziwości lub znajomości grzesznych rodziców, to również grzeszą i raczej powinny się wyspowiadać, a nie oskarżać innych. Wreszcie nie bez znaczenia jest stosunek dzieci do czynów rodziców, jeśli jest to usprawiedliwianie i relatywizowanie zła, również trudno mówić o jakichkolwiek normach etycznych, czy kręgosłupie moralnym. W Polsce przez całe lata w taki sposób nie tylko uświęcano cynicznych karierowiczów, ale zamykano usta krytykom karier zbudowanych na peerelowskich korzeniach rodziców.

Mając na uwadze te wszystkie diabelskie szczegóły, nie da się w sposób uniwersalny stosować reguły rodzice to rodzice, a dzieci to dzieci. Co do zasady każdy powinien być rozliczany za swoje zasługi i przewiny, ale istnieje czyn ciągły i czerpanie korzyści z przestępstwa. Przy ocenie zachowań i karier, szczególnie osób publicznych, takie kryteria nie tylko są moralnie dopuszczalne, ale też niezbędne, co nie oznacza, że można jest stosować bez ograniczeń i kontekstu.

Dziś wybuchła kolejna już afera wokół politycznego małżeństwa Kingi Gajewskiej i Arkadiusza Myrchy, właściwie wokół ojca i braci ojca Kingi Gajewskiej. Chodzi o wyjątkowo paskudną zbrodnię sprzed wielu lat. Wujowie Kingi Gajewskiej napadli na ciężarówkę przewożącą czekoladę i zabili 24-letniego kierowcę, w dodatku uczynili to w makabryczny sposób, zakupując ofiarę żywcem. W tym mordzie nie brał udziału ojciec Gajewskiej, ale pomagał braciom w zatarciu śladów. Ostatecznie Piotr Gajewski nie poniósł żadnych konsekwencji, ponieważ został objęty abolicją. Wszystko wydarzyło się prawie 40 lat temu, gdy Kingi Gajewskiej jeszcze nie było na świecie, a Arkadiusz Myrcha na świat przychodził.

W tych okolicznościach wypada zadać klika kluczowych pytań, zanim wyda się ostateczny wyrok. Czy ta zbrodnia przełożyła się na karierę polityczną Kingi Gajewskiej i Arkadiusza Myrchy? Czy oboje czerpali jakiekolwiek korzyści ze zbrodniczej działalności ojca i teścia oraz jego krewnych? Czy którekolwiek z nich usprawiedliwiało ten ohydny mord? Jak na razie te pytania pozostają bez odpowiedzi i chociaż Kinga Gajewska wielokrotnie zachowywała się prowokująco i agresywnie, do tego stawiała wysokie wymogi swoim oponentom, to jednak za mało, żeby traktować jej zachowania tak samo, jak zbrodnie wujków i czyny ojca.

Jeszcze bardziej niezrozumiałe jest domaganie się dymisji Arkadiusza Myrchy, który nie jest krewnym uczestników tej zbrodni i co więcej mógł o niej nie widzieć. Powodów do dymisji wiceministra sprawiedliwości Arkadiusza Myrchy jest znacznie więcej i są to powody ściśle związane z jego osobistą działalnością. Natomiast pani Gajewska za swoje „wyczyny”, choćby zeznania majątkowe, czy straszenie dziennikarzy, też powinna się pożegnać z działalnością publiczną.

Nie wierzymy nikomu, nie wierzymy w nic! Patrzymy na fakty i wyciągamy wnioski!

1 KOMENTARZ