Komisja Europejska uruchomiła wobec Polski procedurę nadmiernego deficytu i tą informacją mogą się czuć zaskoczeni jedynie ignoranci albo hipokryci. Ponieważ obie kategorie mają liczną reprezentację wśród polityków, to właśnie politycy najgłośniej drą szaty, a przecież wszystko było jasne od dawana. W UE większość spraw jest skomplikowana lub na siłę komplikuje się rzeczy proste, ale procedura nadmiernego deficytu jest wyjątkiem i do tego banałem. Wiadomo, że uruchamia się tę procedurę, jeśli kraj przekroczy 3% deficytu w relacji do PKB albo dług publiczny wynosi ponad 60% PKB.
Gdy rząd Mateusza Morawieckiego ogłaszał budżet na 2023 rok, od razu było jasne, że deficyt przekroczy 5% i co więcej ten parametr niespecjalnie krytykowała opozycja, bo było to działanie poważnie usprawiedliwione. 5% deficytu to efekt kompromisu, na który jak nigdy godziły się obie strony politycznego sporu. Polska zdecydowała się radykalnie podnieść wydatki na obronność i stąd to świadome podniesienie deficytu. Dodatkowo w okresie pandemii UE przymykała oko na wyśrubowane progi i wiele państw z tego korzystało. Obecnie nastąpił powrót do stanu wyjściowego, ale to nie znaczy, że Polska nie mogła uniknąć procedury, gdyby tylko rząd i sam Donald Tusk tego chcieli.
Jak wiadomo Tusk przyjął budżet po Morawieckim i jeszcze dołożył od siebie kilkadziesiąt miliardów długu, głownie wygenerowanego podwyżkami dla nauczycieli i budżetówki. Niemal na pewno już teraz budżet musiałby podlegać nowelizacji, gdyby Tusk spełnił tylko jedną swoją obietnicę związaną z podniesieniem kwoty wolnej od podatku do 60 000 zł. Prawdą zatem jest to, że rząd Morawieckiego stworzył budżet z nadmiernym deficytem, ale Tusk nie tylko taki budżet przyklepał, ale jeszcze dołożył kilkadziesiąt miliardów długu od siebie.
Zastanawiające w tym wszystkim jest jednak coś innego, mianowicie bierność rządu Donalda Tuska w negocjacjach z UE. Jakimś cudownym rad sposobem Polska uzyskała środki z KPO, chociaż nie wypełniła żadnych wymogów stawianych rządowi Morawieckiego. I jeszcze przy tym Donald Tusk się chwalił, że on to wszystko sam załatwi w parę dni. Rzeczywistość nie była aż tak różowa, niemniej faktem pozostaje, że wystarczyła zmiana premiera i władzy w Polsce, aby UE nagle przestała się interesować ustawami i innymi wskaźnikami. Dlaczego Tusk nie zastosował tej samej magii i swojej rzekomej siły przebicia w przypadku deficytu, chociaż mógł to prosto wytłumaczyć wydatkami na obronność?
Gdy się przyjrzeć aktywności politycznej Donalda Tuska, szczególnie na portalu „X”, gdzie dzień w dzień pisze wyłącznie o PiS i Kaczyńskim, to zagadka sama się rozwiązuje. Tuskowi po porostu jest na rękę wszczęta przez KE procedura, bo będzie dzięki niej mógł zrezygnować z każdego projektu, który jest dla niego politycznym obciążeniem, od kwoty wolnej, przez CPK, aż po elektrownie jądrowe. Tusk się wcale nie zmartwił i nie podjął żadnych kroków zaradczych, a wręcz się wydaje, że zachęcił Komisję Europejską, by ta dostarczyła mu argumentów do „nic nierobienia”.
Lider „koalicji 13 rudnia” zawsze ma coś do powiedzenia, nie unika przy tym przechwałek i pogróżek, ale w tej konkretnej sprawie praktycznie nie zabiera głosu. Nie obiecuje, że załatwi to na forum UE, jak w przypadku KPO, nie alarmuje, że KE osłabia pozycję obronną Polski i nawet wpisywaniem się w narrację Kremla nie szantażuje. Jest to wystarczający pakiet znamiennych sygnałów, aby wyciągnąć jednoznaczny wniosek. Donaldowi Tuskowi procedura nadmiernego deficytu spadła z nieba, co więcej istnieje też poważne podejrzenie, że sam o jej wszczęcie w kuluarowych rozmowach zabiegał.
Nie wierzymy nikomu, nie wierzymy w nic! Patrzymy na fakty i wyciągamy wnioski!