Foto: PAP / Paweł Supernak

O kuriozalnym zatrudnieniu i zwolnieniu Marii Thun pisaliśmy parę tygodni temu. Sprawa jest bardzo polityczna, po pierwsze to czysty absurd, po drugie marnotrawstwo publicznych pieniędzy, po trzecie nepotyzm, po czwarte populizm. Tak potrafią tylko politycy, którzy jednocześnie wszystkie wymienione i nie wymienione patologie z lubością przypisują innym. Zaraz po przejęciu władzy przez „koalicję 13 grudnia” w przestrzeń publiczną rzucono zarobki byłych dziennikarzy Telewizji Polskiej, siłą przejętej przez Bartłomieja Sienkiewicza.

Pod każdą szerokością geograficzną podobne wrzutki budzą społeczne emocje, to i w Polsce publika podniecała się półmilionowymi dochodami Samuela Pereiry i milionowymi Michała Adamczyka. Niewiele pomagało przypominanie, że poprzednicy: Tomasz Lis, Piotr Kraśko, Maciej Orłoś, Beata Tadla i wielu innych, zarabiali znacznie więcej albo niewiele mniej. Na nic zdały się też prośby o udostępnienie kontraktów aktualnych gwiazd TVP. Tutaj nowa władza sięgnęła po tajemnicę handlową, co w oczywisty sposób łamie ustawę o dostępności do informacji publicznej, bo jak sama nazwa wskazuje media publiczne są utrzymywane ze środków publicznych.

Po dwóch miesiącach o gorszących wynagrodzeniach nikt nie mówi i pewnie dlatego, gdzieś na ostatnich stronach gazet i w czeluściach portali można odszukać ciąg dalszy kuriozum związanego z umową o pracę Marii Thun. Jak wiadomo panią Marię, córkę znanej matki Róży Thun, osobiście nakazał ministrowi Gawkowskiemu zwolnić Donald Tusk. Oficjalnym powodem miał być nepotyzm, ale w „koalicji 13 grudnia” nikt nie ma wątpliwości, że Tusk zemścił się na Róży Thun za przejście z PO do Polski 2050. Jakby na to wszystko nie patrzeć premier tanim i cudzym kosztem wyszedł na sprawiedliwego szeryfa, natomiast swoich ministrów pozostawił z niemałym pasztetem na stole.

Ministerstwo Cyfryzacji cały czas nie wypowiedziało umowy z Marią Thun, a to z tej przyczyny, że nie ma pojęcia jak to zrobić bez wywołania jeszcze większego skandalu. Przypomnijmy, że nowa pracownica w Centralnym Ośrodku Informatyki przepracowała zaledwie jeden dzień, a właściwie w tym dniu, gdy miała przyjść do pracy została poinformowana, że pracy już nie ma. Wcześniej Maria Thun, jak każdy pracownik, wynegocjowała warunki umowy, które robią wrażenie. 42 000 zł brutto – tyle miała wynosić pensja nowej pracownicy, co odpowiada niemal jeden do jednego zarobkom wspomnianego Samuela Pereiry.

Pani Maria nigdy wypłaty nie oczy nie zobaczyła, ale to wcale nie oznacza, że nie dostanie pieniędzy i to bardzo dużych. Według ustaleń portalu Onet.pl Maria Thun wynegocjowała z Ministerstwem Cyfryzacji zapis w kontrakcie, który mówi, że w razie zwolnienia otrzyma odprawę w wysokości sześciomiesięcznej pensji. Nietrudno policzyć, że 42 000 zł razy 6 miesięcy daje kwotę 252 tys. zł brutto. Nie koniec na tym, ponieważ do dziś formalnie nie rozwiązano umowy z Marią Thun, a za dwa dni minie miesiąc od podpisania umowy, to pracownicy należy się co najmniej jedna pensja. I tym sposobem z 252 000 zł robi się 294 000 zł, za jeden dzień pracy, w dodatku teoretyczny, bo w praktyce Maria Thun nie przepracowała jednej sekundy.

Każda ekipa rządząca ma swoje absurdy, wpadki i afery i ciągnie się to za partyjnym szyldem latami. Donald Tusk z Koalicją Obywatelską przez te dwa miesiące władzy zbudował już sobie całkiem pokaźną gablotkę. Czy trafi do niej sprawa Marii Thun, to tym razem nie Donald Tusk, ale Internet zdecyduje.

Nie wierzymy nikomu, nie wierzymy w nic! Patrzymy na fakty i wyciągamy wnioski!