Foto: AFP PHOTO / GWENN DUBOURTHOUMIEU

Głównym argumentem zwolenników wymiany samochodów spalinowych na elektryczne, nie mającym wiele wspólnego ze rzeczywistością, jest ekologia, a po ludzku mówiąc ochrona środowiska. Każdy posiadacz samochodu wie, że najbardziej toksyczną częścią w aucie jest akumulator i to bez względu na to, w jakiej technologii został wykonany. Na szczęście te baterie nie są zbyt duże i niemal w całości podlegają recyklingowi.

Zupełnie inaczej to wygląda w przypadku baterii samochodów elektrycznych, które z dużym skrócie są niczym innym, jak powiększoną do gigantycznych rozmiarów baterią stosowaną w smartfonach i laptopach. Głównym składnikiem koniecznym do produkcji takich baterii jest kobalt, stosunkowo rzadki pierwiastek występujący w zaledwie kilku krajach, głównie afrykańskich: Demokratyczna Republika Kongo, Maroko, Botswana, Zimbabwe, Republika Południowej Afryki, Rosja, Chińska Republika Ludowa, Indonezja, Australia, Vanuatu, Kanada, Kuba, Brazylia. Z całej listy krajów za w pełni demokratyczny i przewidywalny kraj można uznać tylko Kanadę. W pewnym stopniu Brazylia również daje gwarancje stabilnej współpracy, pozostali dostawcy to jedna wielka niewiadoma, ale na tym nie koniec.

Ponad 60% kobaltu wykorzystywanego do produkcji akumulatorów w samochodach elektrycznych, dostarcza Demokratyczna Republika Konga i chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, że jest to jeden z najmniej stabilnych politycznie krajów na świecie. Tajemnicą poliszynela jest również to, że wydobyciem kobaltu w Kongo zajmują się „kopalnie rzemieślnicze”, czyli po prostu firmy zatrudniające ludzi, w tym dzieci, do wyjątkowo niebezpiecznej i niewolniczej pracy. Świat zdążył się już przyzwyczaić do hipokryzji korporacji, które z jednej strony mówią o prawach człowieka i organizują antyrasistowskie akcje, by z drugiej zaniżać koszty produkcji poprzez zatrudnianie dzieci i wykorzystywanie mieszkańców biednych krajów do pracy za przysłowiową miskę ryżu.

Z samochodami elektrycznymi jest dokładnie tak samo, najgłośniej o ekologii i ochronie planety krzyczą ci, którzy żyją z toksycznej pod każdym względem produkcji. Dla porównania w smartfonie jest od 5 do 10 g kobaltu, w laptopie 50 do65 g, natomiast do uruchomienia jednego samochodu elektrycznego potrzeba od 6 do 12 kg tego pierwiastka i na tym nie koniec. Ładowanie samochodów, obojętnie w jakiej technologii, czy to jest szybka ładowarka, czy domowe gniazdko elektryczne, rozkręci licznik prądu jak wiatraczek.

Przeciętną baterię o pojemności 50 kWh w warunkach domowych trzeba ładować nawet dobę i zapłacimy za to około 25 zł, czyli 1/10 z przeciętnego rachunku za prąd, jaki co miesiąc płacą Polacy. Łatwo policzyć, że dziesięć ładowań daje dwukrotnie wyższe zużycie prądu w ciągu miesiąca, czyli podwaja rachunek za prąd. Dzieje się to w warunkach sieci przesyłowych, które już teraz wymagają modernizacji i oczywiście w Polsce ponad 90% energii pochodzi z elektrowni węglowych uważanych za najbardziej toksyczne. Główni ideolodzy i opłacani lobbyści razem ze „społecznikami” i influencerami albo o tym wszystkim nie wspominają albo kłamią, że kraje takie jak Polska są w stanie w ciągu kilku lat wymienić elektrownie węglowe na OZE.

Przy masowym wprowadzeniu samochodów elektrycznych Polska zamieni się w Demokratyczną Republikę Konga, gdzie 70% obywateli nie będzie stać na samochód elektryczny, natomiast 30% właścicieli „elektryków” doprowadzi do tego, że Kowalski nie włączył wiertarki, a Nowakowa pralki, o ile Polska nie kupi prądu z Niemiec. Na koniec z bateriami samochodowymi trzeba będzie coś zrobić i z całą pewnością nie będą składowane w najbogatszych krajach Europy, tylko na peryferiach Unii Europejskiej. Polska od lat ma problemy z importem toksyn z Niemiec, gdy samochody elektryczne będą powszechnie dostępne, mamy pełne szanse podzielić los Konga, ale nie w niewolniczym wydobywaniu kobaltu, tylko w zakopywaniu odpadów pokobaltowych. I to wszystko razem nazywa się postępem połączonym z ekologią.

Nie wierzymy nikomu, nie wierzymy w nic! Patrzymy na fakty i wyciągamy wnioski!

1 KOMENTARZ

  1. Drogi Gospodarzu, w większości przypadków zgadzam się z Pańskimi komentarzami i cenię różne Pańskie inicjatywy sieciowe oraz wysiłek wkładany w popularyzowanie niepopularnych, wręcz, politycznie niepoprawnych poglądów. Muszę jednak stanowczo zaprotestować przeciw temu stwierdzeniu: “Z całej listy krajów za w pełni demokratyczny i przewidywalny kraj można uznać tylko Kanadę.” Całe zdanie jest niezgodne z kanadyjską rzeczywistością, Kanada nie jest “w pełni demokratycznym krajem”, jest zamordystycznym krajem zarządzanym przez lewaków. Rozkład Kanady i upadek kanadyjskiej demokracji zapoczątkował niesławny Pierre Trudeau będący premierem od 1968 do 1979 i ponownie od 1980 do 1984. Ten osobnik był neokomunistą, jednym z jego najlepszych kolegów ze studiów był nie kto inny tylko znany “demokrata” Pol-Pot, który “demokratycznie” zgładził od 1.5 do 3 milionów ludzi.
    Wracając do Kanady, “demokrata” Pierre Trudeau w końcu przestał być premierem ale zapoczątkowane procesy rozkładu kanadyjskiej demokracji nigdy nie zostały zatrzymane. Trochę zwalniały kiedy przy władzy byli konserwatyści ale rozkład postepował. Obecny premier Kanady, Justin Trudeau, teoretycznie syn Pierre, bo dość popularna teoria sugeruje, że jego ojcem biologicznym jest następny “demokrata” z Kuby czyli Fidelek, ochoczo wskoczył w buty Pierre, pobierał też liczne lekcje od kolejnego znanego „demokraty” Schwaba. Dżastinek bardzo się wykazał w trakcie plandemii, wprowadzając nawet stan wyjątkowy żeby rozbić antypandemiczny protest zwany „Konwojem Wolności” posunął się nawet do wprowadzenia stanu wyjątkowego umożliwiającego blokadę kont bankowych organizatorów i uczestników tego protestu.
    Druga część zdania też niezbyt przystaje do obecnej rzeczywistości kanadyjskiej ale chociaż częściowo zgadza się z opisem kanadyjskiej sytuacji gospodarczej. Obecny rząd liberałów/aferałów (brzmi znajomo – prawda), robi wszystko żeby wykończyć kanadyjskie rolnictwo i resztki przemysłu. Niezbyt dawno, kiedy Niemcy zaczęły panikować w związku z ograniczeniami dostaw surowców energetycznych, Scholz błagał Dżastinka o gaz ale Dżastinek go spławił bo gaz jest be, za mało „zielony”. Całe resztki ledwo zipiacej gospodarki kanadyjskiej zmusza się do przejścia na OZE, mimo tego że Kanada ma zarówno węgiel jak i atom, to forsuje się zielone szaleństwo. Czyli przewidywalne jest, to że obecny rząd kanadyjski utrąci każdy sensowny projekt, który nie spełnia zaleceń eko-faszystów. Zupełnie przypadkiem, przechodząc obok z tragarzami, ekipa Dżastinka forsuje zajzajerowe kretyństwo bo znów przypadkowo, Dżastinek jest współwłaścicielem (~40%) firmy farmaceutycznej produkującej jeden z najważniejszych komponentów zajzajeru…
    Podsumowując – obecna Kanada, jeśli ma coś wspólnego z demokracją to jest to „demokracja socjalistyczna” ochoczo budowana przez różnych neokonsów, transów i innych zboków.